2002-11-11. Wojciech Jóźwiak. Cykl: Astro-refleksje

« Koło czyli tarok i zodiak SPIS ↓ 8 domów Guinarda »

Czytaj w Czytelni

Astrologia stara i nowa ! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.

Uwagi o historii i metodzie astrologii

Uwaga: Teksty te były publikowane w "Tarace" w 2002/3 r. jako fragmenty niby-blogu pt. "Składanki" (strony te dziś nie istnieją), następnie w książce "Wiedza nie całkiem tajemna". (Wyd. Studio Astropsychologii, Białystok 2004.) Numeracja rozdziałów jest inna niż w książce i w dawnych "Składankach".


1. Mięso fizyki i astrologii

Kiedy uczyłem się (uczono mnie) fizyki, dotkliwie brakowało mi tego samego, czego wciąż (mimo koło dwudziestu lat zajmowania się tym) brakuje mi również w astrologii: praktycznego, konkretnego mięsa - że użyję tej kontr-wegetariańskiej metafory - sumy zjawisk w fizyce, zdarzeń z ludzkich biografii w astrologii. Na studiach z fizyki uczono mnie praw, schematów, często nie pisnąwszy, do jakich zjawisk, do jakich obszarów przyrody to się stosuje. Przypuszczam, że moi wykładowcy sami tego nie wiedzieli i takich pytań sobie nie zadawali, będąc belframi przyuczonymi do powielania schematów. W astrologii ciągle czuję niedosyt biograficznych faktów; astrologia tak jest zbudowana, uprawiana, rozpowszechniania, że wciąż w niej schemat zalewa i przytłacza fakty.

2. Kontekstowa zmienność

Astrologia, taka, jaka jest, nie taka, jaką bym widział, jest samograjem paru zasad: planety oznaczają to a to, znaki zodiaku oznaczają to a to, trzeba odgadnąć co będzie, kiedy jedno wejdzie w drugie. Już na samym początku mojego uczenia się astrologii spostrzegłem (z niejakim zdziwieniem) że właściwości obiektów astrologii (planet, znaków, domów, aspektów) nie zależą od kontekstu, całkiem inaczej niż to się ma w modelach/obrazach świata nauk przyrodniczych, to znaczy, kiedy raz się nauczymy, że Saturn to "sztywność, ograniczenia, obowiązki, wiek podeszły", to nie będzie już takiego kontekstu, w którym ów Saturn mógłby znaczyć coś innego, mieć inne właściwości. Saturn TO oznacza przy odczytywaniu horoskopu urodzeniowego, ale kiedy przechodzimy np. do progresji, to nie powstają żadne wątpliwości, że w tym, odmiennym niż urodzeniowy, kontekście, Saturn mógłby wykazywać jakieś inne, nowe, szczególne właściwości. I tak się dzieje we wszystkich obszarach astrologii, z wyjątkiem poszukiwań Gauquelina, ale akurat Gauquelin starał się nie być astrologiem i nie myśleć astrologicznymi schematami. Jest to stan rzeczy przeciwny temu, co się dzieje w naukach przyrodniczych: gdzie przecież sód związany z chlorem (zmiana kontekstu!) nie jest już łatwopalnym metalem, ani chlor nie jest toksycznym gazem. Elektrony inne właściwości ujawniają w domenach magnetycznych (w żelaznym magnesie), a inne kiedy w tym samym żelaznym drucie dryfują w kierunku wzrostu potencjału. Magnes to coś jawnie innego niż prąd elektryczny - tymczasem w astrologii zawsze, w każdym kontekście Mars jest wojowniczy a Neptun zwodzący. W astrologii ujawnia się więc stale przewaga, nadmiar schematu nad życiem. Kiedy coś podobnego zauważymy np. w przedstawianiu historii (kiedy jakieś fakty zbyt ładnie zgadzają się z teorią), każe to podejrzewać, że nie mamy do czynienia z relacją faktów (prawdą), tylko z mitologizującymi zmyśleniami albo z ilustrowaniem schematu przykładami z historii. Podobnie astrologia wciąż sprawia wrażenie czegoś wymyślonego.

3. "Astrologia jako nauka ścisła" po siedmiu latach

Wyciągnąłem ze starego katalogu i wstawiłem do "Taraki" swój artykuł "Astrologia jako nauka ścisła" z 1995 roku. Kiedyś dołączyłem go na końcu książki-zbioru felietonów "Okiem astrologa", przeszedł bez żadnego echa - chyba nikt mi nigdy nic nie powiedział ani nie napisał o tym tekście, książka też nie miała echa, nie wiem jaki był nakład, w większej części Polski nie było jej w księgarniach. Gdzieś wsiąkła. Artykuł częściowo nadal aktualny, częściowo czyta się go jak science-fiction. Przede wszystkim dzisiaj bym z dużo większą rezerwą pisał o badaniach doświadczalnych/statystycznych w astrologii. Po Gauquelinie, który zmarł samobójczo w 1991 roku, nikt już takich badań nie prowadził. W Niemczech Suidbert Ertel powtórzył statystyki Gauquelina na niezależnej próbce osób/horoskopów, i potwierdził słynny efekt Marsa, czyli statystycznie istotną nadwyżkę Marsa około ascendentu i medium coeli w urodzeniach wybitnych sportowców. I to chyba wszystko. Jeśli były inne próby, to nie ułożyły się w żaden widoczny nurt. Wciąż nauka sobie, astrologia sobie. Nie dziwi mnie, że ludzie z kręgu uznanej nauki astrologii nie chcą widzieć; dziwi mnie, że astrologowie unikają metod naukowych, a zadawałoby się, że coraz więcej jest wśród nich ludzi z dyplomami nauk ścisłych i każdy ma taki komputer, o jakim Gauquelin nawet nie śnił. Dlaczego nie przenoszą do astrologii metod, których się nauczyli na studiach? Ale i same badania nie wydają mi się teraz czymś takim oczywistym jak parę lat temu. (Spróbuję o tym napisać w kolejnych odcinkach, za jednym zamachem się nie da.)
(16 listopada 2002)


4. Gauquelin i efekt Marsa

Słynny efekt Marsa, stwierdzony przez Gauquelina w latach 50-tych, najbardziej dobitny dowód na to, że ludzie urodzeni przy dominującej planecie "X" mają szczególny zestaw cech charakteru "y", opierał się na następujących liczbach:

Skoro przypadek jest aż tak wysoce nieprawdopodobny, Gauquelin wnioskował, że związek urodzeniowej pozycji Marsa z (przyszłą) karierą sportową nie jest przypadkiem lecz wyrazem prawidłowości. (Zazwyczaj, w mniej kontrowersyjnych dziedzinach wiedzy, uznaje się, że wynik jest prawidłowością a nie przypadkiem, kiedy jego nieprawdopodobieństwo wynosi tylko jak jeden do dwudziestu!) Podobne, chociaż mniej przypadkowo nieprawdopodobne związki znalazł miedzy Marsem a karierą w wojsku (1: miliona) i w naukach ścisłych wraz z medycyną (1: pół miliona); między Jowiszem a armią (1: miliona); Jowiszem a aktorstwem (słabsze, 1: stu tysięcy); Saturnem a nauką (i medycyną) (1:300 tys.); Księżycem a literaturą (1:100 tys.).

Te wyniki, plus późniejsze badania samego Gauquelina, plus późniejsze powtórki i naśladowania jego badań, wskazują, że planety działają.

Ale te same wyniki świadczą, że nie należy przeceniać siły planetarnych wpływów. Bo jeżeli weźmiemy te same wyniki dla Marsa i sportowców, to wynika z nich, że na 452 urodzonych z Marsem w ważnych sektorach nad ascendentem i po przejściu medium coeli, nadwyżka, która tłumaczy się wpływem Marsa (na czymkolwiek by on polegał) wynosi 94, co stanowi około 1/5-tej, 21%. Co można rozumieć tak, że aktywny (w sensie przebywania we właściwym miejscu nad horyzontem) Mars działał tylko na co piątego mistrza sportu, inni zaś daliby sobie radę jako zwycięzcy zawodów nawet wtedy, gdyby Mars w ich horoskopach znajdował się gdziekolwiek. Czyli: Mars w wyróżnionym punkcie horoskopu działa ze skutecznością około 20%.

Ale można jeszcze porównać nadwyżkę 94 z całą liczbą (badanych przez Gauquelina) sportowców, 2088. To jest 4.5%. Zaledwie 4.5% mistrzów sportu, jeden na 22, zawdzięcza swoją karierę aktywnemu w jego horoskopie Marsowi. Efekt Marsa jest wybitnie istotny statystycznie, ale w praktycznym przewidywaniu ludzkich losów jest bez znaczenia. Bo co to za prognoza, która sprawdza się w jednym przypadku na 22?

Od stwierdzenia, że planety przy urodzeniu mają jakiś związek z charakterem i predyspozycjami człowieka, do określania charakteru człowieka z ich położeń oraz do przewidywania (na tej samej podstawie) jego kariery, droga jest daleka. Dalsze badania Gauquelina polegały na zestawianiu urodzeniowych pozycji planet z cechami charakteru (które brał z obiektywnych źródeł, takich jak biografie i wspomnieniowe zapiski). Stwierdzana przez niego nieprzypadkowość była jeszcze wyższa, dochodziła nawet do liczby 1: 10 milionów! Wpływ Marsa dochodził już do 50% (a nie tylko 21%), co wygląda na wynik znaczący również dla orzekania o jednej, danej osobie, a nie tylko o statystycznym zbiorze ludzi.


5. Jak Atena z głowy

Kiedy wziąć pod uwagę historię astrologii, niepokoić musi jej niezmienność, a właściwie małozmieność. Astrologia czyni wrażenie, że już w starożytności, u swoich początków, była gotowa, że wyskoczyła z czyjejś głowy niby Atena z głowy Zeusa. Astrologię, w sensie sztuki stawiania indywidualnych horoskopów urodzeniowych, wynaleziono w latach dwóchsetnych przed n.e.; miejsce: Aleksandria rządzona przez dynastię ptolemejską. Twórcy nie są znani z imienia; filozofowie, którzy zaczęli ją uprawiać, przypisali swoje odkrycia starym mędrcom z bogiem-guru Hermesem na czele. Wcześniej istniała babilońska astromancja i katalogi ominów polegających na pojawianiu się planet na tle gwiazdozbiorów; wcześniej był też gwiezdny kalendarz Egipcjan i podział zodiakalnego pasa nieba na 36 dekanatów; w Indiach podobny podział na 27 nakszatra czyli stacje księżycowe. Urodzeniowe horoskopy są jednak niewątpliwie wynalazkiem greckim. Niemal wszystkie elementy używanej dziś astrologii Grecy już znali. Znali ascendent, który nazywali horo-skopos czyli pokazujący godzinę. Rysowali drugą oś horoskopu, medium coeli - imum coeli (terminy te są łacińskim tłumaczeniem odpowiednich słów greckich), a więc znali ideę, iż przestrzeń lokalna jest w znaczący sposób podzielona dwiema płaszczyznami: horyzontem i miejscowym południkiem. Dzielili ekliptykę na 12 znaków zodiaku, chociaż nie odróżniali w praktycznych zastosowaniach zwrotnikowego układu współrzędnych od układu gwiazdowego (syderycznego); zatem zodiak zwrotnikowy (tropikalny) był dla nich tym samym, co syderyczny. W późniejszych wiekach Zachód uznał, że zwrotnikowy jest jedynie słuszny, Indie uparły się przy syderycznym. Planet znali tylko 5, te, które widać gołym okiem; wraz z Księżycem i Słońcem tworzyły one okrągłą siódemkę. Każdy znak miał swoją planetę-władcę, każdej planecie podlegał jeden znak jako dom dzienny i drugi jako dom nocny; Słońce zadowalało się samym Lwem jako domem jedynie dziennym, a Księżyc samym Rakiem jako domem nocnym. Każdy znak dzielił się na trzy dekanaty, które także miały swoich planetarnych władców. Istniał też zagadkowy układ termów (term?) - były to wycinki znaków, o różnych długościach, mające dodatkowych swoich planetarnych władców. Ten system nie zmienił się do dziś, tyle że dołączono doń trzy nowo odkryte planety (czasem dołącza się też niektóre planetoidy), przy okazji psując dawną symetrię, termy zaś wyszły z użycia.

Ciekawą ewolucję przeszedł układ i pojęcie domów horoskopowych (odróżniać od dziennych i nocnych domów planet). Grecy mieli ich 12 - liczba ta wzięła się stąd, że były one po prostu równe znakom zodiaku. Ten znak, który wschodził w chwili urodzenia, numerowano jako Pierwszy Dom, i kolejne kolejnymi liczbami, w takim porządku, w jakim przechodzi przez nie Słońce, czy przeciwzegarowo, w lewo. (Zauważmy zatem, że planeta, która wschodzi na wschodzie, następnie wznosi się ponad horyzont, góruje na południu itd., przechodzi przez domy w kolejności malejącej: od 12-go, przez 11-ty, 10-ty itd.) Znaczenia domów, do dziś używane, pochodzą też z tamtej początkowej epoki i streszczają się aforyzmem, który po łacinie brzmi:

Vita, Lucrum, Fratres, Genitor, Nati ac Valetudo
Uxor, Mors, Iter, et Regnum, Benefactaque, Carcer

czyli: życie, zysk, bracia, ojciec, dzieci i zdrowie, małżonka, śmierć, podróże, władza, łaskawość, więzienie. Widać, że jest to systematyczny przegląd dziedzin życia, łączonych co do znaczenia z odpowiednimi znakami zodiaku; Skorpion np. odpowiadał Domowi Śmierci, Bliźnięta - Domowi Braci. Późniejsza ewolucja polegała na tym, że domy oderwano od znaków, a granice między nimi zaczęto liczyć specjalnymi metodami matematycznymi, często niezwykle zawiłymi!, głównie po to, żeby medium coeli pokrywało się ze szczytem domu dziesiątego, tak jak ascendent jest szczytem (czytaj: początkiem) domu pierwszego. Próby niezależnego definiowania domów pojawiły się jeszcze pod koniec starożytności (Porfiriusz, 233-304), trwały przez średniowiecze (Campanus 1233-1296), renesans (Regiomontanus, właść. Johann Mueller 1436-76; Placidus, właść. Placido de Titis 1603-68) i nie zakończyły się do dziś, bo próby stworzenia jedynie doskonałego systemu domów są wciąż ponawiane. Przez ponad dwa tysiące lat na ogół jednak nie kwestionowano ani tego, że domów (a także znaków) ma być 12, że mają wyliczone powyżej znaczenia - co najwyżej w nowoczesny sposób interpretowano te znaczenia; nie kwestionowano też raczej tego, że mają być zaczepione o ascendent i medium coeli.

Podobna była historia aspektów. Na początku aspekty były związane ze znakami. Skoro np. znaki Lwa i Skorpiona tworzą kwadraturę, to także planety znajdujące się w Lwie uważano za tworzące kwadratury do planet w Skorpionie. Stopniowo jednak odrywano aspekty od znaków, wprowadzono orby czyli przedziały tolerancji dla aspektów, zaczęto uznawać też za aspekt takie przypadki, kiedy planety są w niewłaściwych znakach - kiedy np. Jowisz na początku Lwa i Wenus na końcu Skorpiona tworzą trygon (120 stopni), o ile tylko kąt między nimi różni się od 120 st. o mniej niż orb. Całkiem niedawno - chyba dopiero w 20 wieku - zaczęto brać pod uwagę nie-zodiakalne aspekty, czyli np. 45 i 135 stopni (pół- i półtorakwadratura), 72 i 144 stopnie (kwintyl i bikwintyl), oraz, ogólniej, 360*k/n stopni. W tej ostatniej, nowoczesnej postaci spopularyzował je chyba dopiero John Addey w książce "Harmonics in Astrology", 1976.

Wygląda na to, że w astrologii jej ogólny schemat jest (był przez wieki) trwały, a tylko zmieniały się szczegółowe realizacje tego schematu. Znaków było dwanaście i Baran, Byk, Bliźnięta itd. zawsze miały podobny charakter, chociaż jedni definiowali zodiak jako zwrotnikowy a inni jako gwiazdowy. (Obecnie jeden układ jest przesunięty względem drugiego o prawie cały znak, dwadzieścia kilka stopni, z czego wynika, że większość zwrotnikowych Baranów jest gwiazdowymi Rybami i tak dalej.) Podobnie znaczenia 12 domów pozostawały te same, chociaż domy liczone różnymi metodami przypadają na nie te same obszary nieba. Moja urodzeniowa Wenus np. w systemie Placidusa jest w domu 2, ale u Porfiriusza w domu 3.

Wygląda tak, jakby wszyscy astrologowie wierzyli w pewien idealny schemat, wzór działania nieba, ale nie byli zgodni co do tego, gdzie na realnym nieboskłonie szukać jego dokładnej realizacji. Także łatwiej było im zmieniać i "udoskonalać" owe realizacje, niż zmieniać zasady schematu. (Udoskonalać wziąłem w cudzysłów, bo jak zmierzyć, co jest bliżej owej mniemanej doskonałości?)

Astrologia nigdy nie przeżyła gruntownej, radykalnej krytyki i rewizji swoich podstaw, której w astronomii dokonali Kopernik i Kepler, w fizyce już Galileusz, w biologii Darwin, potem Mendel.


6. Co z teorią?

Astrologia - inaczej niż różne dziedziny nauki (science) - nie ma swojej teorii. Pisałem o tym w artykule "Gwiazdy z sera, czyli teoretyczna bezbronność astrologii". Zamiast teorii ma swój schemat. Teoria przewiduje wiele modeli, mogących być obrazami różnych fragmentów świata, a także liczne takie modele, którym (przypadkiem lub nie) nie odpowiada żaden fragment świata. W zgodzie z teoriami fizyki można pomyśleć (i wymodelować rachunkowo) mnóstwo układów planetarnych podobnych do naszego, słonecznego. Niektóre zaczęto od paru lat odkrywać w pobliżu innych gwiazd. Schemat astrologii, taki, jaki obmyślili Grecy, odpowiada pojedynczemu modelowi fizyki, ale nie jest znana żadna teoretyczna przesłanka, która mogłaby naprowadzić nas na to, jakie inne i jakie w ogóle astrologiczne schematy są możliwe, na przykład w innych układach planetarnych. Ponieważ schemat astrologii jest jeden (chociaż z wariantami; Hindusi stosują inny wariant tego schematu niż na zachodzie), całe nasze myślenie o astrologii jest sztywne, nie ma w nim tego pola możliwości jakie jest w każdej nauce (science). Sztywność ta przejawia się tak, że kiedy odchodzimy od schematu, albo odchodzimy od tradycji, to nie ma zasad, które mogłyby podpowiedzieć, czy dany kierunek zmian, poszukiwań, uzupełnień, jest słuszny i obiecujący, czy przeciwnie - bezsensowny.

Nazwana wyżej sztywność, brak przestrzeni możliwości, nie jest kłopotem wyłącznie astrologii. Widoczna też jest w fizyce, w jej niedorozwiniętych działach. Na przykład znane są masy cząstek elementarnych - elektronu, protonu, mionu i pionu, kaonów i taonów, ale nie ma teorii, która by wyjaśniała, dlaczego te masy są akurat takie. Podobnie żadna teoria nie tłumaczy, dlaczego wielkie stałe fizyczne: prędkość światła c, stała Plancka h, stała Bolzmanna k, mają taką a nie inną wartość. (Jak widać, brak teorii nie jest jeszcze aż tak wielkim defektem, żeby kasować pewną dziedzinę jako nienaukową.)


7. Jasnowidzenie?

Astrologia pojawiła się od razu jako coś w zasadzie gotowego. Jak wspomniana Atena z głowy. Być może powstała w wyniku aktu genialnego jasnowidzenia. Tylko dlaczego inny jasnowidz w starożytności lub w średniowieczu, w dawnym Egipcie lub w dawnych Indiach nie odkrył składu powietrza, którym oddychamy?, nie ujrzał czterech nieznanych kontynentów po drugiej stronie oceanów, a przynajmniej jednej Północnej Ameryki?, nie zobaczył bakterii cholery?, nie zaprojektował broni palnej? (jaką to by dało przewagę w wojnach!). Jak widać, możliwości jasnowidzenia są mocno ograniczone. Czy można ufać jasnowidzeniu w przypadku astrologii?


8. Statystyki Gauquelina

Badania Gauquelina potwierdziły (jeśli ktoś chce wierzyć, bo wielu nie chce...) tylko tyle, że planety jakoś działają. Ale wyszło mu ze statystyk, że działają inaczej niż przewidywała astrologia.

1) Wg. Gauquelina tylko pięć ciał niebieskich (na dziesięć planet astrologii, wraz ze Słońcem i Księżycem) wykazuje uchwytne empirycznie wpływy: Mars, Jowisz, Saturn, Księżyc i Wenus. Pozostała piątka: Słońce, Merkury, Uran, Neptun i Pluton - są nieaktywne.

(Astrologia tradycyjna (AT) uznawała wszystkie planety za czynne.)

2) Aktywność tych planet obserwowana jest tak, że podczas urodzeń ludzi należących do szczególnych typów charakteru (mających szczególny temperament) planety te częściej znajdują się w pobliżu punktów kardynalnych horoskopu - ascendentu, descendentu, medium coeli i imum coeli, czyli, jeśli patrzeć przestrzennie, w pobliżu płaszczyzny horyzontu i płaszczyzny lokalnego południka. Wnioskujemy, że planety przechodzące przez horyzont i południk są silniejsze niż z dala od tych płaszczyzn.

(Wg. AT planety we wszystkich położeniach są aktywne. Także wyróżniona pozycja punktów kardynalnych, zwanych też osiami horoskopu, w astrologii jest brana pod uwagę dopiero od odkryć Gauquelina i pod jego wpływem.)

3) Silniejsze lub aktywniejsze są planety, które właśnie minęły horyzont lub południk, czyli po swym wzejściu i po górowaniu.

(Sprzecznie z AT, wg której najważniejsza dla określenia temperamentu człowieka byłby planeta w I-szym domu, czyli właśnie pod horyzontem, a dla określenia jego kariery - planeta w X domu, czyli przed górowaniem. Aktywnym strefom Gauquelina odpowiadają w AT domy XII i IX, nazywane upadającymi i uważane za mniej ważne od pozostałych domów, tzw. kardynalnych i stałych.)

4) Gauquelin nie stwierdził, żeby działały (w sensie wpływu na statystyki urodzeń ludzi z różnych grup zawodowych) inne elementy AT: znaki zodiaku, pozostałe domy horoskopu, połowa planet ani aspekty.

5) Trzy planety - Saturn, Mars i Wenus okazały się mieć charakter podobny (zaskakująco podobny!) do tych, które przydawała im AT. Ale obraz Jowisza i Księżyca, jaki wyniknął z gauquelinowskich statystyk okazał się wyraźnie inny niż w AT.

Ludzie spod Jowisza gauquelinowskiego, inaczej niż spod Jowisza AT, nie są ani szczególnie religijni, ani sprawiedliwi, ani opiekuńczy, ani obdarzeni szczególnym powodzeniem i szczęściem, bywają za to częściej niż przeciętnie złośliwi, dominujący i zwracający na siebie uwagę innych. W istocie typ jowiszowy Gauquelina bardziej przypomina obraz znaku Lwa w AT lub skojarzonego z nim Słońca.

Podobnie ludzie spod Księżyca raczej przypominają typ Merkurego (i jego znaku, Bliźniąt, ale już drugi znak - dom nocny Merkurego, Panna, ma cechy gauquelinowskiego Saturna!) niż Księżyc taki, jak go rozumiała AT. Są więc (księżycowcy wg G.) rozmowni, towarzyscy, zależni psychicznie od innych, wyczuleni na cudze emocje, chwiejni w decyzjach, obdarzeni wyobraźnią i utalentowani literacko, nie są zaś (jak chciała AT) ani szczególnie opiekuńczy, ani nie mają wyostrzonych instynktów rodzinnych, ojcowskich czy macierzyńskich, ani nie są szczególnymi domatorami (to wg. G. cecha Saturna, nie Księżyca), ani też nie wykazują uchwytnych sympatii dla przyrody.

Tak więc badania Gauquelina tyleż potwierdziły astrologię (bo wykazały, że działanie planet nie jest tylko złudzeniem lub przesądem), co jej zaprzeczyły - bo wykazały, że jej schemat (dogmat) jest wielce zawodny, jeśli wręcz nieprawdziwy.


9. Astrologia po Gauquelinie

Co zrobili astrologowie po Gauquelinie? Odrzucić jego wyniki lub udać że ich nie było - o, to można było robić, ale jednak marchewa w postaci metodycznej empirii na wzór nauki była zbyt silna! Zatem zaczęło się reinterpretowanie wyników G. tak, aby pasowały do AT, podkręcanie astrologii tak, aby nie odchodząc zbytnio od AT, jednak objęła wyniki francuskiego badacza i zasiliła nimi swoją wygłodzoną bazę danych, i ogólnie, zszywanie AT z gauquelinowską psychologią planet. (Wiem coś o tym, bo sam od prawie dwudziestu lat tym się zajmuję.) Jednak nie słyszałem, żeby pod ciężarem wyników Gauquelina astrologowie zrezygnowali z czegokolwiek ze swojego dotychczasowego pojęciowego instrumentarium. Nie odrzucili ani wpływów Słońca czy Merkurego, ani nie przestroili swoich domów, ani nie zwątpili w znaki zodiaku (chociaż chyba wszystkie próby statystycznego stwierdzenia działania znaków były albo negatywne, albo błędnie wykonane, i nie tylko Gauquelin się statystycznie nad zodiakiem pastwił...), ani nie zaprzestali rysowania aspektów. Również teoretyczne rozważania Gauquelina o związkach urodzeń pod planetami z genetyką, o kosmicznych zegarach i planetach-położnych, spłynęły po astrologach niby po gęsiach poranna rosa. Zszywanie AT z Gauquelinem polegało na dołożeniu do astrologicznego gmachu (fabric, jakby powiedzieli anglojęzyczni, co wcale nie znaczy fabryka!) jeszcze jednej łaty. Bo astrologia jest łaciata pojęciowo, a poszczególne składniki jej schematu są w istocie od sasa i lasa. W każdym razie pod wpływem G. zaczęto zwracać większą niż dotąd uwagę na planety w pobliżu punktów kardynalnych horoskopu, zwłaszcza w pobliżu ascendentu i medium coeli. Rozpowszechniło się pojęcie dominanty planetarnej i dominującej planety (nie byłoby tego bez G.), a także, oprócz i obok typów zodiakalnych (typ Barana, Byka itd.) zaczęto zaliczać ludzi do typów planetarnych (marsowcy, jowiszowcy, saturniarze...). Nieco zmodyfikowano obraz Jowisza i Księżyca, chociaż portrety obu planet w wariantach wg G. i według AT nie są spójne logicznie. Jednak podstawowe pojęcie u G., jego strefy aktywne, zdefiniowane matematycznie, które w jego kosmobiologii zastąpiły domy, w astrologii się nie przyjęły. Było to ponad rozum astrologów, by uwierzyć, że dom dwunasty może być ważniejszy od pierwszego - w tym przypadku jednak zaszło tak, że kiedy fakty okazały się sprzeczne z dogmatem, tym gorzej stało się dla faktów.
(19 list. 2002)


10. "To działa"?

Włodzimierz Zylbertal w swoim podręczniku numerologii "Liczby losu, liczby człowieka" (tytuł z aluzją do Apokalipsy) przyznaje ze zdumiewającą szczerością:

"Przeliczanie liter na liczby jest najbardziej tajemniczym i wątłym logicznie elementem numerologii. Właściwie jedyną jego legitymacją jest to, że działa. Portrety numerologiczne wg tego przelicznika wykonane rzeczywiście mówią coś o człowieku."

(Podkreślenie moje, WJ.) Numerologii astrolog powinien się bacznie przyglądać, gdyż ma w niej przed sobą karykaturę swojej nauki, mianowicie naukę, która ani działać nie powinna, ani nie ma żadnych materialnych zakotwiczeń - które jednak, w postaci planet i geometrii przestrzeni, astrologia posiada. Astrolog ma prawo wierzyć, że u podstaw jego doktryny leżą jakieś, chociaż nieznane dotąd, prawa przyrody i ma prawo śledzić dociekania fizyków i biologów z nadzieją, że nowe odkrycia w tych naukach w końcu astrologię uprawomocnią, choć pewnie ani nie całą, ani nie taką, jaka jest tradycyjnie przekazywana. Numerolog, jeśli nie jest idiotą, takiej nadziei mieć nie może. Pozostaje mu fenomenologia, czyli rozpatrywanie gołych zjawisk, bez wnikania w mechanizmy procesów, których te zjawiska są manifestacją. To właśnie jest ta fenomenologia, owo stwierdzenie: to działa. Nie słyszałem jednak, aby ktoś w numerologii prowadził badania statystyczne, podobne do gauquelinowskich w astrologii. Zapewne brakuje wiary w to, że wyniki będą pozytywne! Zauważmy też, że w numerologii nie zachodzi przypadek, iż postulowane przez nią relacje są aż tak ulotne, że statystyka ich nie uchwyci, a seryjne badanie zniszczy samo zjawisko - tak jak się twierdzi w przypadku orzeczeń Księgi Przemian (I-cing, Yijing). Postulowane przez numerologię fenomeny jednak nie zjawiają się w nieuchwytny sposób, ale twardo . Liczba mojego imienia równa się cztery i nikt nie powie, że gdybym ją obliczył moment wcześniej lub w innych warunkach, to wynik byłby inny (tak, jak dzieje się w przypadku dywinacji losowych - w Księdze Przemian i w taroku). Zatem aż nadto śmiało można poddawać numerologię statystykom, ale jakoś nikt tego dotąd nie robi.

Numerologia jednak działa w taki sam sposób, jak w większości swoich użyć działa astrologia: ktoś kto uczy się jednej lub drugiej zaczyna czytać podręczniki, po czym zaczyna wyłaniać mu się pewien obraz siebie samego i swoich znajomych, i stwierdza, że coś w tym jest. Następnie aplikuje sobie trening widzenia siebie i swego otoczenia w myśl pojęć i systemu/schematu nowo poznawanej nauki. Widzenie, a właściwie interpretowanie siebie, innych ludzi, świata w kategoriach astrologii lub numerologii staje się czymś narzucającym się i wreszcie oczywistym. Do astrologa (numerologa) przychodzą klienci i podczas konsultacji z nim im także wyjaśnia się ich samo-obraz. A więc: to działa!

Jednakże tak działają systemy pojęciowe, które są niespójne logicznie, niezgodne jeden z drugim, nie mające wspomnianego zakotwiczenia w tym, co wiemy o działaniu świata (w myśl fizyki, biologii itd.), a także mniej lub bardziej gwałcące elementarną racjonalność. (Józef Bocheński pod hasłem "Numerologia" w protekcjonalnym tonie napisał: "(...) ten dziwaczny zabobon. Na szczęście jest on bardziej idiotyczny niż szkodliwy." ("Sto zabobonów", Kraków 1994)) Wreszcie zarówno astrologia jak i numerologia, zastosowane nie do indywidualnych i izolowanych przypadków, ale w sposób nieco bardziej masowy, prowadzą do sprzeczności z faktami, do niebyłości takich jak ta, że ludzie urodzeni w podobnym czasie powinni mieć podobne losy, a zatem każdy z nas powinien żyć otoczony stadem podobnych osobników (pisałem o tym w artykule "Paradoks horoskopowych bliźniąt"). Przy numerologii, gdyby ją poważnie potraktować, mielibyśmy cykle numeryczne przebiegające dni, miesiące i lata - a takich jednak nie ma.

Okrzyk "to działa!" jest wyrazem zjawiska, które niewątpliwie istnieje, i jeśli nawet jest złudzeniem, to jednak złudzeniem uporczywie nieustępliwym, które nie znika przy byle szczypaniu się w łydkę. Jeżeli u postaw nazwanego działania pospołu astrologii i numerologii leży systematyczny błąd poznawczy, to trwałość i stabilność tego błędu jest godna uwagi i (nawet) naukowych dociekań. (Ja oczywiście prywatnie wierzę, że w astrologii jest ziarno przyrodniczej prawdy i statystyczne dowody Gauquelina o tym świadczą, inaczej niż w numerologii, która pozostaje zaledwie "dziwacznym zabobonem, bardziej idiotycznym niż szkodliwym".)
(20 list. 2002)


11. Litery i cyfry

Trudno sobie wyobrazić, jak numerologia mogłaby być zakotwiczona w naukach przyrodniczych, w science. Za to jest zakotwiczona w okultyzmie. Okultyzmem par excellence jest kabała; zresztą nowoczesne (a może ponowoczesne?) analizy numerologiczne są bladym cieniem nauk kabały. W kabale mamy kompletny mit okultyzmu: oto Bóg stworzył świat wraz ze swoją księgą (Torą), a w jej literach będących zarazem liczbami zapisana jest wiedza tajemna o tym, jak świat działa i moc, zdolna go zmieniać, poruszać i przeformowywać na nowo.

Psychologiczny i historyczny początek tego wierzenia jest jasny: powstało ono tam, gdzie te same znaki alfabetu służyły jako i litery i cyfry, gdzie tak samo zapisywano zarówno słowa jak i liczby. Zdaje się, ze numerologiczne rozważania wyszły od Greków, ale na grunt szczególnie podatny trafiły dopiero u Semitów. Dlaczego? Grecy zapisywali i spółgłoski i samogłoski, które w słowach występują znacznie częściej od spółgłosek (których z kolei jest więcej), i przez to zapis słowa zazwyczaj już na pierwszy rzut oka inaczej wygląda niż zapis liczby. Z pierwszych dziesięciu znaków alfabetu, alfa (samogłoska ´a´, cyfra 1) lub epsilon (´e´ krótkie, 5) występowały w słowach znacznie częściej niż beta (´b´, 2), gamma (´g´ lub ´ng´, 3) lub delta (´d´, 4). Większość liczb, chociaż zapisane były literami, nie dawała się odczytać - zrealizować fonetycznie. Najstarszy system zapisu był podobny do rzymskiego (który Rzymianie wzięli od Greków), więc w ogóle nieczytelny, gdyby go uznać za zapis fonetyczny. Semici zaś, czyli Fenicjanie i Żydzi, bo tylko oni zrazu używali pisma alfabetycznego, samogłosek nie pisali, wszystkie znaki ich pisma były spółgłoskami, samogłoski wstawiano domyślnie, a zatem każdą liczbę w ich języku można było fonetycznie zrealizować (wypowiedzieć); znacznie częściej też niż u Greków liczba okazywała się być zarazem sensownym słowem, i każde słowo ich języka było zarazem liczbą, albo przynajmniej mogło być zinterpretowane jako liczba; bo jednak nie wszystkie ciągi liter-cyfr w hebrajskim zapisie - ani w greckim - mają sens liczb. Pismo semickie jest dużo mniej nadmiarowe od greckiego, łacińskiego czy współczesnych ortografii europejskich i innych. Żydzi, inaczej niż Fenicjanie, którzy pozostali do końca dni swoich poczciwymi politeistami, mieli święte księgi uważane za dzieło, głos i przekaz Boga - a stąd do gematrycznych (alfanumerycznych) operacji mających na celu wykrycie jego tajemnej wiedzy już tylko jeden konsekwentny logicznie krok.


12. Poprawianie kabały

Od kiedy spotkałem się z kabalistyczną numerologią, mam ochotę ją poprawić. Proponuję mianowicie przejść z dziesiątkowego systemu zapisu liczb na system o podstawie 22 (tyle ile jest hebrajskich liter), a kolejne cyfry od 1 do 21 i zera zapisywać hebrajskimi literami. Alef byłby (tak jak jest w kabale) jedynką, szin miałby wartość 21, taw pełniłby rolę zera. Liczbę 47 zapisywałoby się bet-gimel (bo 47=22*2+3), 2002 - dalet-gimel-taw; pierwsze słowo Tory, bere:szi:t, bet-resz-alef-szin-jod-taw równe byłoby
15 013 416. Imię Boga, Tetragrammaton, to 56 964.

Są liczby, które nie są znanymi słowami z hebrajskiego słownika. Przypuszczam, że mają one szczególnie wielką moc jako zaklęcia i nadają się na imiona potężnych demonów. Ciekawi mnie, jaką treść niesie rozwinięcie liczby pi w tym zapisie.


13. Udany organizm memiczny

Astrologia jest niewątpliwie udanym memem, a raczej organizmem memicznym - określimy ją tak, podobnie jak zwierzę, roślinę, bakterię nazwalibyśmy organizmem genicznym. (Co to jest mem, chyba każdy wie: to coś takiego jak gen, ale działa nie w biologii programując organizmy żywe, tylko w kulturze stając się treścią ludzkich myśli, rozmów, książek i innych przekazów informacji. Przeczytaj mój artykuł "Astrologia jako mem".) Astrologia jest udanym organizmem memicznym, podobnie jak żółwie są grupą udanych organizmów genicznych, bo przetrwały i mało zmieniły się od triasu, podczas gdy inne gatunki zwierząt wymierały w masakrach, które od tamtych czasów wielokrotnie nachodziły ziemską biosferę. Jak żółwie oceany, tak astrologia skolonizowała Indie, więc środowisko kulturowe pod wieloma względami odmienne od hellenistycznego Śródziemnomorza. Podczas europejskich Ciemnych Wieków i następującego po nich Średniowiecza wprawdzie w Europie niemal wymarła, ale przetrwała i przeżyła okres świetności w krajach Islamu. (Jak wielbłądy, które wymarły w Ameryce Północnej, ale przetrwały w Azji i w Ameryce Południowej.) Wszędzie tworzyła lokalne mutacje i warianty. Wykazała zdolność adaptowania się do zupełnie nowych środowisk; wspaniałą niszą ekologiczną, niby żyzną pożywką, okazały się dla niej popkulturowa prasa w XX i obecnym wieku, gdzie zmutowała w gatunek zwany sun sign astrology. Wprawdzie za sprawą zmiany paradygmatu w naukach przyrodniczych za Galileusza i Newtona została wyparta z niszy uniwersyteckiej i straciła możność namnażania się w najsprawniejszych umysłach naukowców i filozofów, za to po circa trzystu latach zyskała nową cenną przestrzeń życiową w komputerach. W tej chwili kolejnymi mutacjami w swym ciele szykuje się do skolonizowania światowej sieci, internetu. Nie dała się zjeść ani niechętnemu jej chrześcijaństwu, ani jawnie wrogiej nowożytnej nauce. Nie zaszkodziła jej heliocentryczna astronomia, odkrycie trzech nowych planet ani roju planetoid, ani powszechne manipulowanie czasem porodów, które od dawna nie są już naturalne. Przed zakusami nauki obroniła także swoją tradycyjną formę, inaczej niż medycyna, która pod ciśnieniem nauki uległa dekompozycji i stworzona została właściwie na nowo, niewiele dziedzicząc starych przednaukowych memów. W astrologii za to, prócz kilku martwych dziś memów w rodzaju termów i niektórych partes czyli punktów arabskich, cala reszta memów od starożytności greckiej ma się dobrze.
(20 list. 2002)


14. Co niewygodne, tego nie ma

Jan Willem Nienhuys (www.skepsis.nl/mars.html, artykuł z 1997 r.) podważa efekt Marsa Gauquelina: dowodzi, że zaistniał on przypadkiem, jako suma pomyłek i manipulacji wyjściowymi danymi, z których Gauquelin i jego kontynuatorzy wyliczali swoje statystyki. Praca Nienhuysa jest przykładem czegoś ogólniejszego: tego jak uporczywie pewna grupa ludzi nauki broni się przez uznaniem realności astrologii, choćby w minimalnej postaci, że coś w tym jest. Astrologii ma nie być i już! To także przyczynek do tego, jak nikłym dowodem na prawdziwość sądów jest statystyka. Nawet jeśli wątpliwość tej statystki jest tak mała jak 1:5 milionów, jak dla efektu Marsa u Gauquelina. Okazuje się, że dla świata nauki dowodowa wartość statystyki jest żadna. Jeśli twierdzisz, że coś istnieje i dzieje się tak a nie inaczej, a nie masz na to teorii, albo to, co się dzieje, kłóci się komuś z jego obrazem świata, to ani zaobserwowanie faktów, ani nawet pokazanie, że fakty te powtarzają się na tyle często, iż ujmuje je statystyka, dla sceptyka nie jest żadnym dowodem. Chociaż są statystyczne potwierdzenia, to jednak przyjęcie lub odrzucenie wpływów planet ostatecznie sprowadza się do aktu wiary lub niewiary.


15. Emocje

Myślę, że w sporze Nauki z Astrologią chodzi o coś innego (niż Naukowe Czyste Poznanie), o coś bardziej... kuchennego. Astrologia budzi lęk. Myśl, że jest ktoś, kto zna moją przyszłość, której ja sam nie znam, dla wielu ludzi jest nie do zniesienia. (Ale dla innej grupy bywa źródłem nadziei, często rozpaczliwej.) Jedni odreagowują to nieznośne położenie w ten sposób, że uporczywie zaprzeczają, jakoby w astrologii było cokolwiek prawdziwego; ten mechanizm może stać za postawą pryncypialnie gniewnych ludzi nauki. Inni odreagowują to inaczej: uczą się astrologii i w ten sposób biorą tego byka za rogi.


16. Te zwodnicze znaki zodiaku

Do astrologii długo nie mogłem się przekonać, i to nie tylko dlatego, że nie należała do naukowego obrazu świata i zwyczajowo była pokazywana jako pseudonauka lub wręcz przesąd. Nie cierpiałem też tej otoczki nieszczerej egzaltacji, w jakiej mi dawano do czytania horoskopy, a towarzyskie gry, że ten jest Baran a inny Byk, działały mi na nerwy (i działają nadal). Ale to też nie było najważniejsze. W pierwszych podejściach do astrologii nie umiałem dopasować siebie, obrazu samego siebie, do znaków zodiaku. Pamiętam, kiedyś (lata 70-te) przeczytałem odbite na ksero charakterystyki znaków zodiaku (zdaje się, że autorem był Leszek Szuman) i próbowałem znaleźć ten, który by do mnie pasował. Do mojego urodzeniowego znaku Barana żadnego podobieństwa nie widziałem; przeciwnie, była to figura całkiem mi obca. Nie zrażałem się i czytałem dalej. Chyba najwięcej podobieństwa znalazłem przy znaku Bliźniąt, ale i to jak przez mgłę. Prócz tego te charakterystyki wydały mi się niespójne; miałem wrażenie, że albo nie ma ludzi o takich kombinacjach cech, jakie wyliczała ta broszura, albo że kombinacje te wcale nie są konieczne; że np. można naraz być kimś nieostrożnym jak Baran - i domatorem, a zarazem kolekcjonerem jak Rak. To co wprowadzała ta książeczka, czyli łączenie cech charakteru w wiązki przydzielane różnym osobnikom, wydało mi się po prostu nieprawdziwe. Stwierdziłem wtedy, że to jest zła psychologia, i nawet to, że nie ma fizycznego powodu, aby ludzie urodzeni w ciągu miesiąca w jakimś stopniu byli do siebie podobni, wydało mi się nie tak istotne, żeby nie uwierzyć w astrologię, jak ta psychologiczna wadliwość.

Kilka lat później zacząłem czytać o astrologii trochę więcej i dowiedziałem się, że znaki zodiaku są tylko surowcem, z którego buduje się portret człowieka, i to surowcem nie jedynym, bo są jeszcze planety, aspekty itd, i pogodziłem się z tym, że charakterystyki znaków zodiaku są ad usum delphini, a prawdziwa astrologia polega na czymś innym.


17. Nieprzyczynowość

Michel Gauquelin uważał, że zaobserwowane przez niego nadwyżki planet w pewnych miejscach urodzeniowego nieba u niektórych grup ludzi są przejawem związków przyczynowych łączących planety i organizmy noworodków, chociaż dopuszczał, że związki te mogą nie być proste, że raczej tworzą łańcuchy zjawisk pośrednich. Jednak pod uwagę brał tylko ewentualność związków i mechanizmów przyczynowych. Istnieje również inny pogląd w astrologii, w myśl którego związków przyczynowych tam nie ma, żadne przyczyny ludzi z planetami nie łączą. Że raczej zachodzi tu jakaś ponadmaterialna równoległość między tym, co dzieje się na niebie i na ziemi. Do tego nieprzyczynowego skrzydła należał drugi (obok Gauquelina) tytan astrologii XX wieku, John Addey. Pogląd nieprzyczynowy bywał formułowany w dwóch wariantach. Pierwszy z nich to synchroniczność, idea, która pochodzi od nie byle kogo, bo od samego Carla Gustava Junga. Drugi to prawo serii - autor z drugiego końca Alp, wiedeńczyk Paul Kammerer. Oba poglądy różnią się swoim duchem - synchroniczność według Junga jest sposobem, w jaki objawiają się archetypy, więc coś (pozostając nadal przy jego terminologii) numinalnego, coś, co nie należy do zwykłego i codziennego porządku świata, budząc zadziwienie a czasem grozę, jako że jungowskie archetypy mało różnią się od bogów. Koronnym przykładem synchroniczności jest opowieść Junga, jak to kiedyś, kiedy biedził się nad tym, żeby analizowana przez niego pacjentka skojarzyła sobie z czymkolwiek obraz żuka-skarabeusza, który się jej śnił, w tym samym momencie w szybę jego gabinetu uderzył z dworu przelatujący akurat żuk, najbliższy europejski krewny egipskiego świętego skarabeusza. Prawo serii Kammerera - inaczej - nie ma za to w sobie nic z mistyki i ilustrowane jest banalnymi przykładami z codziennego życia, jak wielokrotne wydawanie w sklepach tej samej reszty tymi samymi monetami albo przypadkowe spotykanie się ludzi o tych samych nazwiskach. Prawo serii polega mniej więcej na tym, że zjawiska wybitnie mało prawdopodobne wykazują pewne prawidłowości, symetrie, które zresztą często sprawiają, że taka seria jest jeszcze mniej prawdopodobna niż gdyby symetrii nie miała. Czyli, że wśród zdarzeń nieprawdopodobnych występują właściwe im prawidłowości. (Trochę to przypomina idee późniejszej o jakieś 60 lat teorii chaosu: że chaos wykazuje swoje własne matematyczne prawidłowości.)

Jungowska idea synchroniczności została przez tysiące niuejdżowych autorów wytarta jak stara słomianka. Tłumaczyć ma prawie całą parapsykę (może jedni badacze ufo dają sobie bez niej radę); gabinet każdej wróżki ma być miejscem, gdzie synchroniczne fenomeny odbywają się w sposób taśmowy. Nie mówię, że to jest powód, by sobie tę idee aż tak zbrzydzić, żeby ją odrzucić - to że komuś przejadły się śledzie, nie znaczy, że nie mają wartości odżywczej! Sam Jung dał zresztą powód, aby pospolitować synchroniczność, uważał bowiem (a przynajmniej czasami tak myślał, bo nie wiem, czy był to jego ustalony pogląd), że synchroniczność działa stale i stale jest obecna w ludzkim umyśle, gdyż psychiczne z fizycznym łączy się właśnie synchronicznym łączem, a nie przyczynowym. Synchroniczność była według niego normalnym sposobem przejawiania się świadomości i sposobem, w jaki świadomość kontaktuje się z materialnym światem. (Na pierwszy rzut oka, trudno, absurd! - ale być może coś w tym jest, być może związki między kwantowym świadomym stanem materii o jakim myśli Penrose lokalizując go w wewnątrzneuronowych mikrotubulach, a niekwantową materią grubą, upadłą w stan klasyczny i przeżartą (nie grzechem, tylko) entropią, bardziej przypominają synchroniczność niż przyczynę i skutek.) Tak czy inaczej, dla astro-para-psycho-post-neo-jungistów sprawa jest wyjaśniona: planety w swoim aspekcie astrologicznym są archetypami i jako takie wpływają na ludzi (i w ogóle to co się dzieje na Ziemi) nie grubo-przyczynowo tylko subtelniej, synchronicznie.

Ciekawe. Moment, w którym astrolog rezygnuje z możliwości przyczynowego objaśnienia gwiezdnych zjawisk, można bez dużego błędu uznać za linię graniczną, która oddziela prawicę (parapsyczną i poznawczą prawicę, ma się rozumieć, nie prawicę polityczną!) od lewicy ; rozum od tego, co dalej staje się mediumizmem, nawiedzeniem i końcu mimetycznym szaleństwem.

Czy synchroniczne koincydencje dają się badać statystycznie? Czy efekt Marsa, który ukazał się Gauquelinowi, był bardzo długą serią w sensie Kammerera? Czy w ogóle całe uprawianie astrologii żywi się takimi seriami wydarzeń nieprawdopodobnych i niezwiązanych przyczynowo, które czasami przydarzają się i sprawiają, że wątpiący astrologowie na nowo zaczynają wierzyć? Tak uważał Stanisław Lem (zresztą nieprzejednany sceptyk i wróg parapsyki); nie pamiętam w którym miejscu o tym pisał, może w "Summie", może gdzie indziej.


18. Przepis na siebie

Co gotów jestem uznać za największą wartość astrologii, taką która broni się, nawet, gdyby była nieprawdziwa? Jest nią idea, że charakter i predyspozycje człowieka można narysować, przedstawić w postaci matematycznego wykresu, schematu. Tym wykresem w astrologii jest kosmogram, szczególnie kosmogram urodzeniowy. (Słowa kosmogram warto używać, odkąd przez horoskop rozumie się raczej popularną przepowiednię dla Baranów i Byków.)

Jest poza wszelką wątpliwością, że każdy człowiek ma swój wzór, swój przepis na siebie, Wzór ten określa jego temperament, charakter, predyspozycje, zainteresowania, sposoby reagowania na rozmaite życiowe sytuacje, zachowanie wobec innych i tak dalej. Wzór ten - o czym jestem tak samo przekonany - jest niezmienny, pozostaje przez całe życie ten sam, chociaż w różnych okresach życia (kiedy jest się dzieckiem, młodzieńcem, dorosłym, starcem) realizuje się inaczej, stosownie do wieku. Wszelkie przełomy życiowe i przemiany wewnętrzne także tego wzoru nie zmieniają, najwyżej realizują jego mniej używane wcześniej strony. Wzór ten na pewno jest wrodzony, w tym sensie, że nie pochodzi z wyuczenia w żadnym okresie życia po urodzeniu; najwyraźniej przychodzimy z nim już na świat. Pozostaje do ustalenia, na ile jest wrodzony w sensie determinacji genetycznej: w jakim stopniu określają go geny, w jakim (ewentualnie) inne czynniki (jakie?). Jeśli geny, to w jakim stopniu czyjś wzór przypomina wzory rodziców? - ale to już dalsze zmartwienia.

Astrologia pokazuje, że ten wzór można zapisać jako matematyczny wykres, a jego punkty, linie, sektory, kąty i płaszczyzny (jeśli przenieść go z kartki papieru do trzech wymiarów) przetłumaczają się na cechy psychiczne, na wzorce zachowań człowieka. I to jest ta wielka idea! Oczywiście osobną sprawą jest, czy naprawdę kosmogram jest ową mapą psychiki człowieka, czy tylko uporczywym złudzeniem, częściowym przybliżeniem, nieuprawnionym, przesadnym użyciem (żeby nie powiedzieć: nadużyciem; do czego zmierzają poglądy Gauquelina), czy może dopiero czymś w rodzaju nieobrobionego surowca dla prawdziwej mapy - pogląd, który zapisałem kiedyś w "Astrologia jako nauka ścisła".

Urodzeniowy kosmogram w astrologii pełni jeszcze jedną funkcję: określa biografię urodzonego. Pokazuje (przynajmniej w teorii !), w jaki sposób jego życie zostanie wpisane w kosmiczne cykle i rytmy; kiedy np. będą wypadały wahania koniunktury wynikające z najsilniej, jak mi się wydaje, wyrażających się cykli: Saturna i Jowisza.

W "Astrologii jako nauce ścisłej" wyraziłem nadzieję, że charakterystyczne czułe punkty schematu, który steruje biografią, da się ustalić na podstawie samej biografii, bez potrzeby rysowania planet urodzeniowych, i w takim razie porównanie tych czułych punktów z realnymi urodzeniowymi położeniami planet byłoby w najwyższym stopniu kształcące. Jednak dzisiaj nie byłbym już takim optymistą.


19. Patrzenie w ciemność i wsłuchiwanie się w szum

W astrologii ciągle ocieramy się o szum : przypadkowe serie, które udają prawidłowości, brak związków; coś, co zgadza się w jednym przypadku i nie zgadza w następnym, domysły, nadinterpretacje, widzenie sensu w czymś, co być może sensu nie ma wcale. To wszystko w teorii informacji nazywa się szumem. Szamanizm idzie krok dalej i cały polega właśnie na patrzeniu w ciemność i wsłuchiwaniu się w szum. Dosłownie. Wizje powstają pod wpływem bicia w bęben i wpatrywania się w ciemność pod ziemią. Umysł działa nie jak komputer, który przetwarza informację, ale jak wzmacniacz szumu - wzmacniacz przypadkowych przebiegów, które podnosi do rozmiarów sensu, zupełnie jak matematyczne procedury teorii chaosu, które wielką różnorodność i złożoność struktur potrafią wydobyć dosłownie z niczego, z otoczenia zera.
(21 list. 2002)


Wojciech Jóźwiak





2002-11-11. Wojciech Jóźwiak. Cykl: Astro-refleksje

« Koło czyli tarok i zodiak SPIS ↓ 8 domów Guinarda »

Do not feed AI...
Don't copy for AI. Don't feed the AI.
This document may not be used to teach (train or feed) Artificial Intelligence systems nor may it be copied for this purpose. (C) All rights reserved by the Author, Wojciech Jóźwiak.

Nie kopiować dla AI. Nie karm AI.
Ten dokument nie może być użyty do uczenia (trenowania, karmienia) systemów Sztucznej Inteligencji (SI, AI) ani nie może być kopiowany w tym celu. (C) Wszystkie prawa zastrzeżone przez Autora, którym jest Wojciech Jóźwiak.